Dostałam sporo ogórków ze wsi... Z takiej prawdziwej wsi, gdzie się stale używa naturalnych nawozów, gdzie jeszcze pamiętają co to jest płodozmian. Gdzie malina zjedzona z krzaczka nie powoduje śmierci, a czasem i krowę można spotkać.
Do ogórków dorzucili też kwitnący koper i chrzan. Cóż zatem było robić?
Wiadomo.
KISZONE OGÓRKI!!!
Są niezastąpione jako dodatek do mięs. Można kawałek włożyć do rolady, albo posiekać do zimowej sałatki. Stanowi też doskonały dodatek do obiadu.
I tak:
wyparzamy naprawdę dokładnie słoiki.
Ogóry, koper, chrzan myjemy.
(ja jeszcze do każdego słoiczka włożyłam po kilka dębowych listków - klasztorna kuchnia obiecuje, że ten detal nada im aromatu dębowych beczek)
Obieramy dokładnie chrzan, a także czosnek.
W wyparzonych słoikach układamy baaardzo ciasno ogórki - jaśniejszym końcem do góry. Pomiędzy ogóry wciskamy po paseczku chrzanu, 1 duży ząbek czosnku, 2 listki dębowe i spory patyk (nie świeżego tylko lekko przeschniętego) kopru wraz z gałązką i kwiatem).
Słoik zalewamy zimną, ale przegotowaną wodą (1 litr wody plus 2 łyżki soli plus 1 płaska łyżka cukru. Ten cukier sprawia, że ogóry będą chrupiące). Wody nie wlewamy "na maxa" - niech zostanie 1 cm przestrzeni od góry. ALE: wszystkie składniki muszą być zalane wodą!
Gotowe ustawiamy w jakimś spokojnym miejscu w kuchni, żeby postały 7 dni. Woda zmieni kolor, zaczną zachodzić procesy kiszenia. Po tym czasie możemy je wynieść do piwnicy. I tym sposobem mamy cały rok (bo taką mają datę ważności) własne ogóraski! Bez grama chemii, najlepsze na świecie. Spróbujcie. PS. dodatkowym plusem tych ogórów jest to, że w całej kuchni pachnie jak u Babci Stasi :):):)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz